Pierwszy raz to było w roku 2007 w Poznaniu. Pamiętam, bo to był wrzesień, mój pierwszy miesiąc w pracy w szkole. Po jakimś wyjątkowo długim weekendzie szkoleń w jednej ze szkół na Garbarach, wracałam deszczowym popołudniem do domu. Nie wiem czemu (już nie pamiętam), ale wracałam bez parasola przez Stary Rynek. Nigdzie nie musiałam się spieszyć. Stawiałam pierwsze kroki w dorosłość. Stawałam powoli na własne nogi, uczyłam się sporo, byłam lekko przestraszona, ale szczęśliwa. I wtedy uderzyło mnie z deszczem uczucie, że mogę zrobić z życiem to, na co mam ochotę. Poczułam się wolna. Uskrzydlona. Silna. I poczułam się po raz pierwszy wtedy (po 5 latach) w Poznaniu, jak w domu, w domu, który roztacza przede mną możliwości.
Drugi raz przydarzyło mi się to w Mediolanie.
Po którychś odwiedzinach w Polsce (więc stawiam na rok 2012), gdy wróciłam do Włoch, wysiadałam jak zwykle na mediolańskim Dworcu Głównym i pieszo wracałam do mieszkania na via Parini (jeszcze w pierwszym roku mojego mieszkania w Mediolanie). I wtedy również lekko kropił deszcz, ale było ciepło, była wiosna. Wieczorem ruch nawet w centrum nieco ustaje, więc było raczej spokojnie, niewiele osób kręciło się na ulicach. I pamiętam uczucie, że oto wróciłam do siebie. Mediolan po deszczu ma swój specyficzny zapach, nie spodoba się zapewne miłośnikom natury, ale dla mnie to był zapach domu, zapach życia, które udało mi się wypracować, życia, w którym się odnajdowałam i dobrze czułam. Tego zapachu Mediolanu, który odpoczywa od zgiełku i kurzu po lekkim deszczu, brakuje mi do dziś.
W Krakowie jeszcze nie przeżyłam mojego olśnienia i chwili wolności. Cały czas mam wrażenie, że obchodzę go na palcach i nie poznaję, tak jak powinnam. A wydaje mi się, że przecież się staram. Wiem, że jestem tu dopiero od 5 miesięcy i czas na nazwanie miasta ‘moim miastem’ jeszcze przyjdzie.
Bo przecież zawsze przychodzi, prawda?