Kilkakrotnie zaczynałam pisać posty, ale gdy już prawie kończyłam, dochodziłam do wniosku, że brak im ładu, składu, pointy, że są takie jak moje myśli, rozbiegane.
(Choć wiem przecież, że nie znaczy to, że każdy post ma być zbudowany według zasad rozprawki:), prawda?)
Ostatnio (a pewnie nawet dłużej) za dużo mam pytań w mojej głowie, za dużo wątpliwości.
I stąd pomysł na cykl Dylematy Trzydziestolaty.
Część pierwszą uroczyście właśnie otwieram. Chcę napisać w tym krótkim cyklu o moich znakach zapytania, które stawiam przy mieszkaniu, Poznaniu, zagranicy, dzieciach, pracy, życiu…
Trochę się ostatnio buntuję w środku, że jeszcze nie spłynęło na mnie natchnienie, że już powinnam dostrzec światełko w tunelu mojego dorosłego życia i wiedzieć, w którą stronę zmierzam.
A tu spektakularny klops.
Już wyjaśniam, co mam na myśli. Zacznijmy od miejsca, w którym jestem, miejsca jak najbardziej dosłownego.
Od Poznania.
Poznań, jaki jest, każdy widzi.
Jest nieco udresowiony, nieco przyblaszkowany, wieczorem na wildeckim podwórku straszy, a pod dworcem można stracić dwa przednie zęby podczas spaceru z psem.
A jednocześnie codziennie można tu znaleźć kilka ciekawych wydarzeń, odkryć nowe lokale kulinarne, przejść się pięknym a jednocześnie kameralnym rynkiem.
Poznań to wygodne dojazdy, ceny, które nie przyprawiają o drżenie serca i praca, która, no cóż, jest (choć ponoć w porównaniu z dużymi polskimi miastami słabo płatna). Wakatów w kulturze czy organizacjach pozarządowych brak. Prężny za to jest tu Customer Support i HR.
A jednocześnie jest to miasto, które daje fajne możliwości spokojnego i raczej dobrego życia. Rodziny mamy tu blisko, przyjaciół wokół, jeśli wydaje się nam, że za mało się dzieje, to sami możemy to zmienić (grupa blogerska, kurs języka, nowe formy tańca, spotkania...).
I od jakiegoś czasu chodzi nam po głowie zapuszczenie tu korzeni (korzonków?). Może czas na mieszkanie, bo przecież dorośli ludzie może już podarowaliby sobie wynajem mieszkania i zaczęli składać na swoje. Na swój kąt i lampę w kącie. Bo wiadomo, że swoja lampa w kącie to już taki mały swojski dom.
A jeśli swoje mieszkanie, to też i (nie taki mały) swojski kredyt. A kredyt to strach, bo to znaczy, że zobowiązujemy się zarabiać przynajmniej na tym samym poziomie i mieszkać w tym wybranym punkcie świata przez następne 30 lat (no dobra, po jakimś czasie można mieszkanie podnająć). A jak kredyt, to na początku gromadzenie wkładu własnego, to konieczność posiadania dobrej (czytaj: wiążącej) umowy o pracę, to pożyczanie pieniędzy, to wielka wyrwa w dopiero co podnoszącym się na nogi domowym budżecie, to konieczność pomyślenia o finansach...na poważnie, na dorosło.
I raz czujemy się uskrzydleni myślą o możliwości mieszkania we własnym małym lokum, a czasem to jak kamień u szyi. No więc czekamy. Czekamy na czysty horyzont. Czekamy na pewność, że to właśnie słuszna decyzja, że teraz jest ten czas.
A po drugie, co jeśli wpadnie nam do głowy pomysł na przeprowadzkę? Nawet nie ‘jeśli’, bo takie pomysły wpadają mi do głowy dość regularnie. Może znowu Włochy, za którymi tęsknię i na ich wspomnienie się wzruszam? A może Anglia, przynajmniej znamy język jako tako? A czemu nie Hiszpania? W Portugalii też nas jeszcze nie było. Przecież świat śmieje się nam w twarz swoją różnorodnością i możliwościami, czy za 5 lat nie obudzę się z ręką we… własnym (i banku) mieszkaniu myśląc z nostalgią, a przecież mogłam teraz szlifować koreański w Seulu… A jeśli zagranica, to też budowanie życia na nowo, daleko od rodziny. Może więc Polska? Tak, czemu nie?! Może stolica, a może jednak Gdańsk, Wrocław też mi chodzi po głowie, a może na przekór wszystkiemu niepiękna Łódź. Nowi ludzie, nowe miejsca, nowe wyzwania, można się od tego uzależnić.
Ale niech ktoś podejmie za nas decyzję. Ja pogodzę się z każdą opcją.
Bo najtrudniej wziąć odpowiedzialność i zdecydować samemu. Bo wtedy mogę co prawda gratulować tylko sobie, ale i tylko siebie obwiniać.
Bo kto powiedział, że w wieku 30 lat wszystko będzie jasne?
Fot. Bartek Wesołowski