Otworzyłam nowy rozdział mojej życiowej książki. Nowy, ale trochę już wcześniej podglądany.
W ciągu tygodnia (choć zdaje się, że to przekonanie rosło i dojrzewało dłużej) zdecydowałam się na przeprowadzkę i powrót do Poznania. Na nowe mieszkanie, nową pracę, nowe wyzwanie. Mój chłopak w zdumieniu powiedział, że pogodzi się z każdą moją decyzją (mimo że spadła na niego jak grom z jasnego nieba) i rzeczywiście tak było, choć i on miał chwile zwątpienia: Czy, Misia, na pewno wiesz, co robisz? (Otóż nie wiem, ale mam przeczucie..!) Musieliśmy całe nasze krakowskie życie, dobytek (szczęściem niewielki) przenieść kolejny raz, w pracy pożegnać się z ludźmi i z już oswojoną codziennością, pożegnać Kraków, którego nie poznaliśmy i nie zdążyliśmy nazwać własnym domem. Największe rozdarcie to poznanie dobrych ciepłych ludzi i nieuchronne powiedzenie im: do zobaczenia. Kiedy już czujesz się z nimi swobodnie, ich uśmiechy rozgrzewają ci serce i wiesz, że mają dla ciebie czas i dobre słowo (szczere dobro słowo), zostawienie ich i ruszenie przed siebie jest trudne. A jednocześnie wydaje ci się to dość naturalne, bo przecież raz, kilka razy już tak robiłeś, wyruszałeś w nowe miejsce, zostawiałeś swój ciepły kąt. A skoro raz tak zrobiłeś, to już wszędzie i zawsze za kimś, za czymś, za pewnym miejscem, za jakimś nieuchwytnym wrażeniem tęsknisz.
Padło na Poznań. Tym razem, po kilku latach, padło na miasto, które znam. Co oczywiście nie przeszkadza mi zachwycać się nim (i zawodzić nim) jak turystka. Podziwiam fasady budynków, rozplanowanie zieleni, przestrzenne ulice i zagajam rozmowy z panami popijającymi tani alkohol pod warzywniakiem na Naramowicach (jak zawsze, są bardzo mili i życzliwi, to się nie zmieniło). A jednocześnie trochę mi brak kolorowych ptaków wśród Poznaniaków, takich jakich widywałam w Mediolanie i Krakowie. Tu transport miejski jest skuteczny i punktualny, ale mało kto ma czas, żeby uśmiechnąć się do współpasażera, a kierowca zatrąbi na drugi samochód ze trzy razy, gdy ten spóźni się o sekundę z ruszeniem.
Od tygodnia mieszkam na Wildzie. Nie znam tej dzielnicy, choć może lepiej powiedzieć, znam bardzo pobieżnie, bo na drugim roku miałam tu zajęcia w budynkach Cegielskiego. Poznaję parki dookoła, cukiernie i jadłodajnie, liczę niezliczone second-handy i lombardy, i zaznajamiam się z dzielnicą podczas nocnych spacerów (choć czasem wolę przejść na drugą stronę ulicy, by ominąć grupkę głośno rozprawiających młodych chłopaków-kolegów, przecież o Wildzie niejedno się słyszało, czy prawdziwie?).
W Poznaniu jest mniej punktów sprzedaży alkoholu i mniej małych piekarnio-cukierni typowych dla Krakowa, ale i tu można znaleźć ciekawe sklepy, jak np. ten który nazywa się: KLUNKRY z DUSZĄ (to taka zagwozdka dla moich krakowskich znajomych – czego szukalibyście w takim sklepie?), czy taki o kuriozalnej nazwie: MEBLE MERDA (dla miłośników włoskiego na przykład).
A więc na razie jestem na etapie oswajania się z miastem. Nową pracę zaczynam za tydzień i będzie to kolejna korporacja. Czy inna? Czy taka sama? Czy lepsza, gorsza? Czy w ogóle trzeba w taki sposób ją definiować? Na pewno cieszy mnie, że nie będę musiała dojeżdżać do niej pociągiem czy samochodem, a wystarczy tramwaj spod domu i w 15 minut będę na miejscu. (Ponoć dobry dojazd do pracy to jeden z czynników, które czynią nas szczęśliwszymi… i naprawdę muszę się z tym zgodzić!)
I przede wszystkim muszę dokopać się do moich marzeń.
Bo przecież mieszkanie i praca to nie wszystko, gdzieś tam ukryłam te małe klejnoty i najwyższy czas wydobyć je na powierzchnię codzienności i zacząć nosić na co dzień.