Po pierwsze, dla melodii języka i barwnych osobowości aktorskich. Język włoski w filmach jest zawsze niespodzianką. Która odmiana włoskiego trafi się tym razem, czy ucho szybko przyzwyczai się do innego brzmienia i słownictwa, czy akcja rozgrywać się będzie w Toskanii, Lombardii, Apulii czy w Lacjum? Dodatkowo włoscy aktorzy wydają się dość przerysowani (w porównaniu z innym nacjami), ale tak naprawdę tylko oni oddają włoski charakter swoich postaci, również nieco przerysowany (w porównaniu z innymi nacjami).
Po drugie, włoskie kino jest pięknie wpisane we włoskie realia i działa jak maszyna do przenoszenia w przestrzeni. W jednym momencie kroczę z bohaterami labiryntem wąskich uliczek Wenecji, dojeżdżam pociągiem do małych podmediolańskich miejscowości, czy jadę do nieco oddalonego miasteczka pośród pagórków Toskanii, gdzie sklepikarze pozdrawiają mnie po imieniu i zapraszają do zakupu świeżego pieczywa, wypytując o zdrowie rodziny. Buongiorno, jestem we Włoszech.
Po trzecie, oglądając włoskie filmy czuję, że robię coś dla siebie. Jest to połączenie leniwej rozrywki (po pracy, nie mam siły wyjść, nie mam siły uśmiechać się do Chodakowskiej, nie mam siły czytać, może film?) z gimnastyką mózgu (bo święcie wierzę, że oglądam te filmy wyłącznie dla intelektualnego rozwoju i utrzymania kontaktu z językiem), co pozwala mi poczuć się dobrze we własnej skórze, w pewnym sensie jestem spełniona (a nie zwyczajnie przemęczona!).
W ostatnim czasie udało mi się zobaczyć trzy filmy.
Pane e tulipani (Chleb i tulipany) - polecany mi nieraz przez Włochów i italofilów. Jest to lekka, ciepła komedia o zapracowanej i niezauważanej pani domu, która podczas wycieczki (dokładnie po postoju autokaru), nie wraca w porę na swoje miejsce w autobusie, co skutkuje odjazdem całej grupy. Rosalba, pozostawiona sama sobie, korzysta z możliwości zabrania się z napotkanym kierowcą w stronę swojego rodzinnego miasteczka, po drodze jednak nieco zbacza z obranej trasy i zatrzymuje się w Wenecji. I tu spotyka dość barwne osobowości, jak na przykład kelnera Fernando, który tęskni za śpiewaniem przed publicznością, Costantino – samozwańczego detektywa-hydraulika, który najpierw tropi naszą bohaterkę, ale szybko rezygnuje z pościgu na rzecz miłości do sympatycznej masażystki Grazii, w przygodzie dużą rolę gra również kwiaciarz Fermo, a w całą sielankę ingeruje mąż Mimmo. Film ogląda się lekko, choć jest zupełnie nieżyciowy, czy może właśnie dlatego. Czy w życiu chodzi tylko o troszczenie się o innych, czy należy jednak zawalczyć o siebie, czy rzeczy najprostsze mogą okazać się najpiękniejsze, jak na przykład chleb czy tulipany?
Cosa voglio di più (dosłownie Czego chcę więcej, czy w tłumaczeniu angielskim Come Undone) został nakręcony w Mediolanie i od początku, z dużym sentymentem, oddałam się śledzeniu miejsc, budynków, kawiarenek, ulic…i najdrobniejszych szczegółów dnia codziennego, które tak przypominały mi te trzy lata spędzone w stolicy Lombardii. Poznajemy Annę, której życie wydaje się udane. Nie, ono chyba jest udane, przynajmniej według społecznych kryteriów. Anna ma stabilną pracę w dużym mieście, którą lubi i w której jest doceniana, ma stabilnie ciepłe układy z rodziną, oddanych przyjaciół i partnera Alessio, którego kocha z wzajemnością miłością stabilną i codzienną. Czyli chyba w życiu się Annie udało, czego może chcieć więcej?! I wtedy poznaje Domenico, kelnera w firmie cateringowej, a prywatnie męża i ojca dwójki małych dzieci. I okazuje się, że chce więcej. A może nie więcej, a po prostu chce czegoś innego. Budzi się namiętność. Czy w jej życiu jes miejsce na namiętnośnośc? Czy to miejsce chce wygospodarować w swojej codzienności? I czy Anna pozostanie sobą w pogoni za ‘czymś więcej’?
I trzecia filmowa propozycja to Il capitale umano (Kapitał ludzki). Reżyser Paolo Virzii podjął się nakręcenia włoskiego filmu w oparciu o amerykańską powieść. I poszedł za ciosem. Nakreślił mocno włoskie postaci borykające się z ludzkimi (czy może nawet ogólnoludzkimi) problemami z niestabilną gospodarką w tle. To mogło wydarzyć się w każdym kraju. W Italii zostało przerysowane, tak jak w sumie powinno było zostać. Film zaczyna się mocnym akcentem wypadku, rowerzysta zostaje potrącony przez samochód pewnego zimowego wieczoru. Zadajemy sobie pytanie, kto jest winien. By jednak uzyskać odpowiedź musimy cofnąć się o kilka miesięcy i spojrzeć na wydarzenia z perspektywy trzech różnych bohaterów. Mamy tu drobnego przedsiębiorcę Dino marzącego o awansie społecznym i finansowym, powinniśmy go darzyć sympatią, ale jakoś o nią trudno. Mamy Carlę zamkniętą w złotej klatce szukającą terapii w swoich teatralnych przedsięwzięciach finansowanych przez męża, którego ze zdziwieniem darzymy swego rodzaju zrozumieniem czy empatią. Mamy zagubioną młodą dziewczynę Serenę tkwiącą w zawiłej relacji między swoim byłym chłopakiem Massimiliano i nową fascynacją Lucą. Wszytkie te wątki wiążą się w jeden supeł zagadki kryminalnej i pytania, czy wartość ludzka może być mierzona długością życia, rodzinnym afiliacjami, potencjałem zawodowym. Czy w ogóle istnieje coś takiego jak tytułowy kapitał ludzki?
Która propozycja najbardziej Was przekonuje?