Assessment centre, który mnie czekał, jako jeden z etapów rekrutacji, wydawał mi się groźnie brzmiącym stworem, na którym z pewnością zostanę zapytana o moje cele na 15 lat do przodu (a ja nie wiem, co będę robić za miesiąc!), poproszona o poświęcenie planów osobistych dla dobra firmy i do tego na poczekaniu będę musiała obliczać całki śpiewając w języku włoskim lub angielskim.
(Ok, tak bardzo łatwo nie było, ale z całą pewnością grozą nie powiało!)
Ale musiałam się przecież odpowiednio (czytaj: bojowo) nastawić. Nie wystarczały mi zatroskane spojrzenia moich znajomych. Zaczytywałam się komentarzami w internecie na temat pracy w korporacji, żalami osób, które się w niej nie odnalazły, a nawet przeglądałam artykuły w czasopismach typu Business Woman & Life (o dziwo! niektóre wydawały się całkiem do rzeczy i traktowały nieco bardziej o psychologii niż zarządzaniu ludźmi). I zaczynałam się przekonywać, że aplikując, zrobiłam poważny błąd.
Nie widziałam się w strukturze korporacyjnej (i ciągle zastanawiam się, czy tam pasuję ;)), a jeszcze więcej problemów z taką wizualizacją mieli moi znajomi. Przecież dotychczas uczyłam w szkole, pracowałam w kameralnej organizacji pozarządowej, udzielałam korepetycji, prowadziłam kursy dla nauczycieli, ale żeby korpo-hierarchia, układy i układziki?!
To się nie może udać, Misia.
I gdy tak sprzeczne myśli kołatały mi się po głowie, przyszła mi ze wsparciem moja koleżanka Almudena, jedna z najbardziej alternatywnych i niepokornych osób, jakie znam. I powiedziała: Misia, zaryzykuj. Daj sobie 3 miesiące na przekonanie się, czy to ci odpowiada, czy może jednak nie. Nic na tym nie stracisz, a zyskasz doświadczenie. A dodać należy, że była to ostatnia osoba, po której spodziewałam się czegoś podobnego, no i dało mi to do myślenia.
Czy moje bycie trybikiem w korpo-machinie się udaje i czy się uda? Na to pytanie jeszcze sobie odpowiem, póki co jest... całkiem ok. (Tu przykład biorę za moim chłopakiem, który jest bardzo ostrożny w wyrażaniu entuzjazmu). Jest całkiem ok. Mogę liczyć na wsparcie kolegów, na żarty i zabawne narzekania, na chwile odpoczynku i gaworzenia, ale też na sporą dawkę nauki. Oczywiście, jest i stres. Ten się mnie trzyma dość dzielnie. Póki mnie motywuje, jest do ujarzmienia.
Za to ze świnią korporacyjną spotykam się na co dzień. I niekoniecznie ktoś komuś ją podkłada. Nasza świnia jest całkiem niepozorna i bardziej zasługuje na miano świnki. Jest małą skarbonką i przycupnęła na stałe na biurku mojej koleżanki z zespołu, Ludki.
Co tam robi?
Wspomaga pracowników.
Praca, jak chyba każda, w korporacji czasem do najłatwiejszych i najbardziej odprężających nie należy, gdy więc stres się piętrzy, a czas ucieka i terminy depczą po piętach a komuś wymsknie się jakieś nieco mniej cenzuralne słowo, winien jest nakarmić świnkę (być może uda się za jakiś czas uzbierać na kolację zespołową?).
A świnka apetyt ma!
Może to i lepiej, ulżyć sobie w sposób szybki i doraźny a do domku iść już z lekkim sercem, zostawiając pracę za sobą. Oczywiście, przyda się zdrowy rozsądek i umiarkowanie... i pełni zrozumienia koledzy z zespołu i może ta korpo-praca okaże się trafnym wyborem na ten czas mojego życia?!