Czy powrót do miejsca, które się bardzo lubiło, ale które już nie jest moim domem wzrusza, cieszy, czy smuci?
Na to pytanie chciałam i musiałam sobie odpowiedzieć.
Kupiłam bilety. Zorganizowałam wyjazd. I pewnego październikowego wieczoru wylądowałam na lotnisku w Bergamo.
Na początku z szeroko otwartymi oczami chłonęłam widoki, zmiany w mieście, nowe place, budowle i nawet reklamy (jednak EXPO sporo namieszało w życiu miasta, ale akurat zmiany w estetyce miejskiej są z pewnością na plus).
Mediolan powitał mnie ciepłym uściskiem moich przyjaciół, radosnym gwarem rozmów w byłej pracy, śmiechem i opowiadaniami znajomych. Przypomniało mi się pyszne mediolańskie aperitivo, poznałam nowy odcinek automatycznego metra, zalała mnie jeszcze większa fala (EXPOwych) turystów, zaskoczyła długa kolejka i konieczność kupna biletów do Duomo. Z beztroską oddałam się pochłanianiu pizzy w parku w centrum miasta (bezkarnie popijanej piwem), odwzajemniałam uśmiechy wesoło nam machających sklepikarzy, gdy zauważali nasze przylepione twarze do witryny, gdy podziwialiśmy ich wypieki. Panowie sprzedający drobiazgi typu parasole czy torebki na głównych placach miasta zmienili swój asortyment i teraz proponują już tylko selfie sticki. Większość moich znajomych dorasta, statkuje się, kupuje mieszkania, wytrwale i dużo pracuje, na tyle, że czasem trudno wyrwać wspólną kawę w centrum miasta.
Mediolan jakby pędzi do przodu ze swoim życiem, i faktu, że w nim już nie mieszkam, zdaje się nie zauważać. Ma milion turystów i mieszkańców na głowie, coraz to nowe targi, pawilony EXPO, masę eventów, koncertów, festiwali i spektakli. Musi ogarnąć ludzi stojących w niekończących się kolejkach by dostać un panzerotto u Luiniego przy katedrze głównej czy zakręcić się na byczym przyrodzeniu w Galerii Vittorio Emanuele.
Moje miejsce w Mediolanie to już przede wszystkim dobre myśli moich przyjaciół i kolegów z pracy, to ulubione miejscówki, gdzie wracam z sentymentem. Ale Mediolan (i dopiero chyba powoli zdaję sobie z tego sprawę) to już chyba nie moje miasto. Jeszcze wieje w nim wspomnienie cudownej trzyletniej wolności, ale już nie wraca chęć zamieszkania w nim na stałe. Wydaje się głośny, pełen spalin i przepychaniny, a jednocześnie człowiek patrzy na to miasto jak na kalejdoskop barwnych dobrych wspomnień. No właśnie, już tylko wspomnień.
Moje miasto to już nie ta zatłoczona przestrzeń fizyczna, to ludzie, do których wracam.
Fot. Bartek Wesołowski