Nad moim urlopem w Trapani na zachodniej Sycylii mogłam polamentować, że słońce za bardzo grzało, ale tak naprawdę cieszyła mnie opalenizna, ponarzekałam sobie na włoski harmider, ale z fascynacją oglądałam sycylijski koloryt. Biadoliłam nad głośnym nocnym życiem Włochów, a jednocześnie zazdrościłam chęci wspólnego celebrowania posiłku i cieszenia się ciepłym, ale przynoszącym ochłodę wieczorem.
Na słowo Sycylia każdy z nas reaguje zestawem gotowych stereotypów, a ona jednak schematom się wymyka, pozostając w nich jedną nogą zanurzona.
Z zachodniosycylijskiej podróży zostały mi moje wrażenia i fotografie Bartka, zapraszam!
- Sycylisjki sprawny transport. Nieważne, czy środkiem transportu był pociąg, autokar, kolejka linowa czy wodolot, wszystko przybywało i odjeżdżało na czas (zdarzały się 5-minutowe poślizgi), a przejazd odbywał się sprawnie. Ceny nie szokowały swoją wysokością, a komfort transportu wydawał się całkiem ok. Nie bójmy się zatem zrezygnować z samochodu i zawierzyć włoskim środkom transportu.
- Trapani Welcome Card to świetna okazja na zwiedzanie prowincji Trapani. Karta kosztuje 12 euro, a uprawnia nas do darmowego przejazdu kolejką linową do Erice (która sama w sobie to wydatek rzędu 9 euro), 3-dniowego darmowego korzystania z komunikacji miejskiej, zniżek do muzeów czy kantyn z winem (Marsala!), czy nawet upustu na przejazd (przelot?) wodolotem czy wynajem rowerów. O Trapani Welcome Card można doczytać w przewodniku lub dowiedzieć się więcej w każdym punkcie trapańskiej informacji turystycznej.
- Starsi Sycylijczycy bardzo chętnie zagadują na ulicy. Gdy tłumaczyłam siostrze tabliczkę informacyjną pod jednym zamkniętym kościołem (dodam, że rozmawiałyśmy po polsku), zatrzymała się obok nas starsza pani i ze smutkiem w głosie opowiedziała historię zaniedbanych i biednych kościołów, które są zamykane i zapominane, bo nie ma funduszy na ich remont. Pani mówiła oczywiście po włosku, nie zaprzątając sobie głowy, tym, że przecież istniała możliwość, że nic a nic nie będziemy rozumieć. Innym razem, gdy czekaliśmy na autobus zmęczeni przycupnięci pod ścianą budynku, starszy pan zatrzymał się, by porozmawiać o naszych siłach witalnych, o naszym pochodzeniu i transporcie miejskim. Pytał, skąd jesteśmy, podkreślając jednocześnie, że on jest Sycylijczykiem (nie Włochem!). Dodam jeszcze, że starsi panowie dużo poważniej traktowali mojego chłopaka niż mnie, z nim głównie prowadząc rozmowę, mimo moich uwag i wypowiedzi.
- Życie towarzysko-miejskie rozkręca się pod koniec dnia. Oczywiście jest to uzależnione od pogody, którą nie sposób znosić w poludnie na ulicach miasta, ale też tradycją biesiadowania i późnego wychodzenia na kolację na mieście. Po 20.00 ulice zaczynają się ożywiać, sąsiedzi grają głośną muzykę pod domem, starsze panie obserwują spacerujących z balkonów kamienic, młodzi lansują się w nażelowanych włosach i długich falujących sukniach popijając drinki stojąc na ulicy, a najlepsze kłótnie domowe dobiegają zza ściany między 23.00 a 2.00 rano. I jeśli tylko przyjmiemy to jako barwny sycylijski folklor, to i z takiego przestawienia codziennego zegara można czerpać radość.
- Woda w morzu jest czysta i przejrzysta, ciepła miejscami jak zupa i dająca niesamowitą frajdę, za to plaże wydają się dość zaniedbane i nie powalają urodą. Jedna z piękniejszych plaż sycylisjkich w San Vito Lo Capo była szczelnie wypełniona plażowiczami, co troszkę zakłócało jej urok. Tak, ciągnęła się na prawie 3 kilometry, rozpościerał się z niej piękny widok (nie licząc masy ciał ludzkich :D) i była (o dziwo!) piaszczysta. A przecież nasze nadbałtyckie plaże są wszystkie piaszczyste...i zachód słońca nad polskim morzem zdecydowanie rzuca na kolana ten sycylijski.
- Słodycze. Jeszcze czuję ich intensywny słodki, czasem lekko mdły smak na języku. Posmakowaliśmy cannoli (kruche rurki ze słodkim serkiem ricotta), genovesi - słynne ciastka kupione w najpopularniejszej cukierni w Erice (kruche ciastka z budyniem w środku, posypane cukrem pudrem i serwowane na ciepło - pyszna przyjemność!), cassatę sycylijską - zielone nieco zbyt słodkie ciastko (poszukajcie zdjęć w internecie i sami zrozumiecie, o co mi chodzi, gdy piszę ‘zbyt słodkie’) i oczywiście sycylijskie quasi-lody, czyli granitę (mnie zasmakowała bardzo wersja migdałowa, czyli taki migdałowy sorbet lodowy do picia :D).
- Tuńczyk - to król zachodniej Sycylii. Tamtejsze miasteczka żyły długo (i jeszcze żyją) dzięki połowom tuńczyka (który może osiągać średnio masę 200-300 kg). Rybę nazywa się również ‘świnią morską’, bo każda jej część zostaje wykorzystana, nic się nie marnuje. Podobno trapańczycy (podobno, bo jednak nie chce mi się wierzyć :D) mają nawet swoje tuńczykowe przysmaki, jak np. lattume (czyli spermę tuńczyka). I my, jako 100% turyści, daliśmy się skusiić i spróbowaliśmy tego smakołyku...i za nic w świecie nie rozumiemy jego fenomenu! Ale jesteśmy tak po cichu dumni, że odważyliśmy się lattume posmakować.
- Brak zieleni. No cóż, Sycylia jest urokliwa, piękna, dzika. Ale zieleni w niej niewiele, chyba że w rezerwacie lub na szczycie wzgórz, gdzie pogoda nie skąpi deszczu a chroni nieco przed słońcem. Taki nagi pejzaż ma swój czar, ale dla mnie tylko na wakacje. Jako mieszkanka kraju z północy ;) potrzebuję trawy i drzew, ich cienia i uspokajającej bliskości.
- Sycylia to wyspa. To jest oczywista oczywistość. Ale stanąć na jej najbardziej wysuniętym na zachód cyplu i myśleć, że dookoła tylko woda i woda, to jakby stanąć oko w oko z potęgą natury i z samym sobą, ze swoją samotnością, to odwrócić postrzeganie świata z kontynentalnego i skupionego na cywilizacji na nieco mniej osadzony na ziemi, dosłownie i w przenośni. Mocne wrażenie.
A teraz czas na impresje fotograficzne, ulotne a jednak trwałe: