Pnę się radośnie i żwawo na szczyt dobrego humoru i zapasu energii, by nagle potknąć się i na całego pojechać z rozpędem w dół. W każdego rodzaju dół.
Moje górki i dolinki przyciągają cały kontekst, on się dopasowuje do mojego samopoczucia, jakbym wysyłała nadajnikiem sygnał: Halo, mam zły humor i jestem roztargniona, proszę mi jeszcze podłożyć nogę, jak będę wysiadać z tramwaju, czy Halo, życie jest piękne, słońce dodaje mi skrzydeł, czy ktoś potrzebuje pomocy, komu, komu dobre słowo?!
Skoro występowanie naprzemienne pozytywnych tygodni i negatywnych w moim życiu jest jego stałą, postanowiłam z nimi nie walczyć, a po prostu zywczajnie je nazwać, pogłaskać lub im pogrozić, no i przede wszystkim oswoić się z nimi.
Jak by to zgrabnie za wielką poetką ująć: „Jesteś - a więc musisz minąć. Miniesz - a więc to jest piękne.”
A więc do rzeczy, poniżej przedstawiam Wam krótki opis cech charakterystycznych dzisiejszych tytułowych bohaterów.
Tygodnie DZWONECZKI:
- Słońce od rana zagląda do mojego mieszkania, mruga przez niezaciągnięte do końca rolety i pstryka mnie w nos. Wstaję i czuję się wyspana. Na mojej twarzy nie zaspało 10 nowych pryszczy czy zaskórniaków, soczewki od razu wskakują na oczy i leżą jak ulał, w lodówce został jeszcze jeden jogurt na szybkie śniadanie, tramwaj czeka na mnie na przystanku, w ręce trzymam pożyczoną książkę i z zapałem wertuję jej kartki, w pracy zaczynam kminić, o co chodzi w tych wszystkich szkoleniach i zadania jako tako mi wychodzą.
- Każdy wieczór tygodnia jest skrupulatnie zaplanowany (a plan wykonany!). Dziś koncert, jutro spotkanie podróżnicze, następnie wieczór korepetycji, popołudnie z włoskim kinem, przebieżka po parku, prawie 4 razy w tygodniu udaje mi się nawet wykonać serię ćwiczeń na płaski brzuch, w końcu do wakacji zostało zaledwie parę miesięcy…
- Gotuję smaczne i zdrowe (!) potrawy, nadrabiam telefoniczne zaległości ze znajomymi (moja awersja do rozmów przez telefon obniża chwilowo swój próg tolerancji).
- Spotykam się z rodziną, tą dawno i nie tak dawno widzianą i czuję miłe połechtanie rodzinnej zażyłości. Ciepełko wewnętrzne się dotlenia. Czuję, że odkurzam siebie i inne rodzinne pamiątki.
- Dostaję kwiatka od chłopaka, dokupuję trzy kolejne, żeby w mieszkaniu było przytulniej.
- Parzona kawa pysznie smakuje, do niej zagryzam świeże pączki serowe z pobliskiej cukierni.
- Nogi mam ogolone (włoski jeszcze nie zdążyły odrosnąć!), a krem po kąpieli wklepany w ciało.
- Planuję podróże, studia podyplomowe, wizyty znajomych, kupno roweru...i odłożenie oszczędności.
- Jest mi dobrze, tak zwyczajnie, bez pompy, zieleń jest zielona, mieszkanie przytulne, praca dobra, ludzie uśmiechnięci, życie nie stawia pytań, a podsuwa odpowiedzi.
Tygodnie WILKOŁAKI:
- Budzik wyrywa mnie ze snu o 7 rano. Otwieram jedno oko i proszę w myśli, żeby to była pomyłka, zły sen (to nie jest pomyłka!). Za oknem: (wersja a.) mgła gęsta jak mleko, nie chcę wychodzić, chcę zostać pod moją kolorową pierzyną; (wersja b.) chmury wiszą metr ponad ziemią, ludzie snują się ulicami ze zwieszonymi głowami, nie chcę wychodzić, chcę zostać pod moją kolorową pierzyną.
- Idę do łazienki, stado nieproszonych gości zalęgło się na mojej twarzy, obficie używam korektora i pudru. Na mojej twarzy ciągle widać stado nieproszonych gości pod warstwą korektora i pudru, będę cały dzień unikać dobrze oświetlonych pomieszczeń. Druga opcja porannego wejścia do łazienki: pstryknięciem włączam w niej światło, które niechętnie do mnie jednorazowo mruga, by zaraz w najlepsze nieodwołalnie odmówić posłuszeństwa. Żarówka poszła (sobie). Sięgam do klosza żeby go zdemontować, po czym orientuję się, że zamiast wkręcony, jest on przyklejony glutem na amen. Załamuję ręce w desperacji. (Baaaarciu, pomożesz? Pytam chłopaka przeciągając samogłoskę 'a'. On wie, czego się po takim tonie spodziewać...)
- Przed pracą rano zbiegam z 5. piętra na parter, chcę jeszcze zdążyć wynieść śmieci, w roztargnieniu i pośpiechu wyrzucam ‘mieszane’ do kontenera z papierem, za co (słusznie) zostaję zrugana przez starszą panią, która przez kolejne 10 minut robi mi wykład na temat: Porządek musi być...i ta dzisiejsza młodzież (plus za młodzież!). Czuję się źle. Zrobiłam złą rzecz. Zła rzecz psuje mi humor. Jestem złym do szpiku kości człowiekiem. Smutno mi.
- Wieczorem mobilizuję się i idę na wykład, do którego zachęciłam kilku znajomych, przekonując, że będzie ciekawie i warto poświęcić jedną godzinkę w tygodniu na ten cel. Wykład okazuje się chaotyczny, nieprzygotowany, bez polotu i językowej poprawności. W duszy chlipię… Wybaczcie, koledzy, nie wiedziałam.
- Po pracy w domu rozlewam kawę, odkrywam pleśń na ściankach słoika z dżemem truskawkowym, mylę cukier z solą piekąc ciastka.
- Kupione kwiatki padają/przekwitają po dwóch dniach od zakupu.
- Nic mi się nie chce. Życie jest bez sensu. Nie wiem, co zrobić ze swoją przyszłością. Nie wiem, gdzie chcę i będę mieszkać. Nie wiem, co chcę robić, jak dorosnę (sic!). Nic nie wiem.
Zdarza się przecież, że tydzień WILKOŁAK radośnie podrapie mnie za uchem i pośle mi psotny uśmiech, a DZWONECZEK raz po raz zmarszczy brwi i niecierpliwie odburknie na moje pozdrowienie.
Łączy je jedno, każdy zawsze dobiega końca.