Na zdjęciu grupowym jestem z moim siostrami, Marysią w kraciastych spodniach i okularach (po prawej) i z Martą, blondwłosym aniołkiem. Ja z przodu (chłopiec w sandałkach ze skarpetkami) patrzę wprost na fotografa. Zdaje się, że zdjęcie było zrobione na wakacjach w Międzyzdrojach, a autorem jest mój tata. Temat przewodni - rurki z kremem. Z opowiadań wiem, żę zdjęcie miało wyjść nieco bardziej artystycznie i każda z nas miała patrzeć w bok, jak widać, jest wyjątek.
Ja patrzyłam na tatę i się nie uśmiechałam, co podobno było moją cechą rozpoznawczą przez pierwsze lata mojego życia (no teraz nadrabiam z nawiązką).
Drugie zdjęcie jest zrobione w Wenecji i, jak widać, tu już jestem nieco doroślejsza.
Teraz, gdy mój chłopak robi mi zdjęcie i prosi, żebym gdzieś spojrzała, czy inaczej się ustawiła, zazwyczaj tak właśnie robię i nawet się nad tym nie zastanawiam. Bo przecież zdjęcie ma wyjść dobrze, a on wie lepiej (no cóż, wyjątkowo tu mu przyznam rację).
Zastanawiam się, jak bardzo przez ostatnie 3 dziesięciolecia się zmieniłam. Fizycznie - to oczywiste, ale co straciłam z pozytywów dzieciństwa..
Na pewno, co smutne, boję się porażek i bardzo często wycofuję się przed zrobieniem czegoś nowego, bo obawiam się, że nie dam rady, więc wolę zrezygnować już na samym początku. Mój chłopak bardzo stara się walczyć z tą moją cechą i lekko popychać mnie tam, gdzie sama nie odważyłabym się postawić nogi. Jak na przykład w górach. Myślę, nie dam rady wejść na szczyt, więc lepiej zaplanować trasę łagodniejszą, ale taką, gdzie wiem, że podołam a on mówi: spróbuj, jak będziesz czuła, że już nie możesz, to zawrócimy. A ja myślę, że będzie mi głupio przed nim, przed innymi turystami, przed sobą przyznać się do słabości, więc się zapieram i nie próbuję. A dzieci tak nie mają, nie myślą o konsekwencjach, nie myślą, czy dadzą radę, próbują, upadają, płaczą, podnoszą się, brudzą, rozpaczają przez 2 minuty i próbują na nowo. Może to jest metoda?
Czasem mi się nie chce lub sobie na coś (nie wiedzieć czemu) nie pozwalam. A wiem, że coś byłoby frajdą, tylko wymaga odrobiny wysiłku albo może mnie narazić na niewygodę, itd., więc mówię: pasuję. I znowu błąd! Pamiętacie, jak jako dzieci jeździliście nad morze? Nad zimny Bałtyk? I kto się przejmował, że zimny? Skakało się do oporu wśród fal, aż tata siłą wyciągał sine i trzęsące się dziecko na brzeg i szorował ręcznikiem, by przywrócić krążenie. Jadło się 3 lody dziennie i przekonywało rodziców, że ten czwarty jagodowo-morelowy w formie dinozaura nie zaszkodzi. A teraz Bałtyk wydaje się za zimny, 2 lody dziennie to przesada. Jak byłam mała, to na dworze, w błocie czy w śniegu, spędzałam całe popołudnia i mama bezskutecznie próbowała mnie sprowadzić do domu. Jeszcze tylko 5 minut - raz po raz błagało się mamę. Nieważne, czy miałam na sobie nową koszulkę i właśnie nieodwracalnie ubrudziłam ją dzikim winem, nie psuło to zabawy. A teraz pilnuję, żeby czasem nie usiąść na trawie, bo przecież plama nie zejdzie, jak mam oczko w rajstopach, to nie mogę skupić się na niczym innym i wracam o optymalnej porze do domu, żeby się wyspać. Nie mówię, że to źle, tylko że czasem brakuje mi luzu. I to bardzo.
Co powiedzą inni? Taka myśl bardzo często kołacze mi się z tyłu głowy, mimo że czasem w ogóle sobie z niej nie zdaję sprawy. Owszem, kiedyś myślało się o tym, czy rodzice zauważą i skrzyczą, gdy zorientują się, że podjadam kredki olejne albo że wymalowałam białą tapetę w salonie w kolorowe krzyżyki i kółka, ale to był taki strach przez karą...a broiło się tak czy siak, czy może nie broiło a odkrywało nowe możliwości. Jak zmieniałam pracę z małej mediolańskiej organizacji pozarządowej na dużą międzynarodową korporację, myślałam, jak zareagują moi alternatywni znajomi, czy dezaprobująco pokiwają głowami. Czy zmiana Włoch na Polskę spotka się z komentarzem: o, chyba jej się nie udało i wraca do kraju? Czy to, że sama nie wiem, kiedy rozpocznę nieco bardziej ustatkowane życie może w oczach innych znaczyć, że coś jest ze mną nie tak? Czy brak większych oszczędności na przyszłość znaczy, że jestem niegospodarna? Co powiedzą ludzie?
A pytanie jest dużo prostsze: czy to, co robię, mnie uszczęśliwia a przy okazji nie krzywdzi innych?
I tak na dobrą sprawę, to by była chyba jedyna rzecz warta uwagi.
Dziecinnie prosta.