O tym, że nie mieszkam w Poznaniu, przypomniała mi już drugiego dnia w pracy, na stołówce, pani obsługująca pracowników. Gdy poprosiłam o porcję pyr z gzikiem spojrzała na mnie podejrzliwie, zapewne myśląc, że jestem obcokrajowcem, i wolnym lecz dobitnym głosem zapytała: Ziemniaki z twarożkiem?
Tak, potulnie skinęłam głową.
Mojej współloktorce Magdzie opowiadałam, że poznałam fajną wiarę w pracy, po czym, widząc zapytanie w jej oczach, poprawiłam się i rzekłam - fajnych ludzi.
Gdy patrząc na menu obiadowe, ogłaszałam kolegom z pracy, że oto dziś serwują na stołówce pyzy (drożdżowe w domyśle), okazało się, że rozminęłam się z prawdą, bo przecież były to pampuchy czy parowańce.
Gdy pan taksówkarz przewoził mnie do nowego mieszkania, zapytał, czy ma zabrać wszystkie kartony, które są na polu…(a ja mieszkam w centrum miasta!). Czyli na dworze? - dopytałam. - Pani, na dworze to u króla! - odpowiedział pan taksówkarz.
Gdy jednej niedzieli pojechałam do Tyńca ze znajomymi i akurat trafiliśmy na piękny ślub, pan młody do jednego z gości zapraszająco mówił: Chodźże z nami?! (Panie Wołodyjowski?)
Po domu noszę kapcie czy laczki, choć w Krakowianie preferują pantofle.
Poznański kawiorek to krakowska weka (czyli robić weki w Krakowie może mieć dwuznaczny wydźwięk?), a obwarzanek to bajgiel.
Oczywiście, czasem, zależnie do rozmówcy, takich ciekawostek wyłapuje się więcej, ale bywa, że muszę sie zastanowić, czy na pewno wracam do domu na nogach (wcale nie pieszo) z tym, co naprawdę zamierzałam kupić.
A czym się róźni borówka od jagody, już niestety sama nie wiem!