Że nie jestem typem sportowym, wiedzą wszyscy moi znajomi, od teraz wiesz to również Ty.
Sport mnie męczy, nudzi i zniechęca. (...a przynajmniej jeszcze do niedawna męczył, nudził i zniechęcał…)
W podstawówce miałam bardzo trudną relację z moją panią od wuefu, czułam się gorsza, ślamazarna
i do niczego i od tego czasu wyrobiłam sobie dużą niechęć do aktywności fizycznej.
W liceum trafili mi się całkiem fajni nauczyciele zajęć sportowych, nie zmieniło to jednak faktu, że na sam dźwięk nazw konkurencji ‘skok w dal’, ‘bieg na 1000 m’, ‘sprint’, ‘skok przez kozła’, itd. cierpła mi skóra. Od wszelkiej rywalizacji sportowej stroniłam, jak tylko mogłam.
Mój chłopak, wielki amator sportu (prawie w każdej jego postaci), długo nie mógł zrozumieć, jak aktywność fizyczna może mnie nie kręcić. Jak wylewanie siódmych potów nie powoduje, że czuję się uskrzydlona, a tylko zmęczona i zmuszona do robienia czegoś wbrew sobie.
Trochę pod wpływem jego sugestii, a trochę dlatego, bo sama do tego dojrzałam, zaczęłam próbować różnych zajęć sportowych. Były tańce, zumba, joga, były zajęcia na kręgosłup, stretching, reggaeton, itd. I wszystko było ok, ale bez fajerwerków. By na zajęcia dotrzeć musiałam perswadować sobie od rana, że trzeba, że to dobre dla zdrowia, że muszę być konsekwentna i każdą możliwość rezygnacji z zajęć witałam z radością. A bo to mi spotkanie wypadało, wizyta u lekarza, zmęczenie przygniotło do łóżka i nie miałam się siły podnieść. Znalezienie wymówki (przekonującej nawet dla mnie samej) było dość proste.
Przeglądałam różne strony poświęcone fit trybowi życia i wszędzie przewijał się sport. W żywności,
w modzie, w tematach blogerskich wpisów, w postach na facebooku moich znajomych.
Sport stał się hot. Wiedziałam, że to dobrze, a jednocześnie trochę mnie przerażało, że ja w ten fit-nurt się nie wpasuję.
A przynajmniej tak mi się wydawało. I to dość długo.
Do dziś oczywiście cały czas z tyłu głowy mam taką myśl, że sportsmenką nigdy nie będę, ale powoli zaczynam rozumieć, dlaczego na zajęcia sportowe można się cieszyć, lubić uczucie rozciągniętych mięśni i fantastyczny moment relaksu po wycisku.
Zaczynam z przyjemnością słuchać energetycznej muzyki towarzyszącej zajęciom i jeśli wieczorem czeka mnie kolejna porcja ćwiczeń, naprawdę cieszę się na takie zakończenie dnia pracy, kiedy głowa wietrzeje z codziennych obowiązków, a ja pozwalam sobie odpłynąć w ćwiczeniową nicość.
Co się zmieniło? W sumie to, że zgodnie z moim postanowieniem z jesieni próbowałam ciągle nowych form zajęć i w końcu trafiłam na Fit & Jump, który idealnie wpasowuje się w moje potrzeby. (Przeplatam to dodatkowo zajęciami z Brzucho i Pupomanii, gdzie przesympatyczna prowadząca daje zawsze wycisk, ale z tak ciepłym uśmiechem na twarzy, że każdy jest zadowolony i tylko czasem przemyka nam przez głowę myśl - dlaczego ja to sobie robię?).
Na czym polega Fit & Jump? Na programie ćwiczeń na trampolinach wprowadzonym przez polskie siostry ADiHD, czyli Ilonę i Milenę Krawczyńskie. Każdy uczestnik zajęć uczy się, jak poprawnie ćwiczyć na trampolinie, unosząc wysoko kolana i stawiając całe stopy na powierzchni trampoliny. Na początku oczywiście jest małe przygotowanie - rozgrzewka, później następuje seria energetycznych ćwiczeń przy równie motywującej muzyce, pot kapie z czoła, czerwono-blade plamy pojawiają się na skórze, a na samym końcu mają miejsce ćwiczenia wzmacniające. W krótkich przerwach popija się łyk wody i całość trwa ok. 50 minut (przynajmniej zajęcia w szkole Bestime, w których uczestniczę).
Nic takiego - można by pomyśleć.
A jednak coś w tym jest - radocha ze skakania, podświadomy powrót do bycia małym dzieckiem plus niezły wycisk fizyczny, ale, o dziwo, bez uciążliwych obciążeń stawów i zakwasów potem. Na zajęcia mogę pójść 2-3 razy w tygodniu i oprócz wzmożonego apetytu i większej potrzeby snu, nie zarejestrowałam u siebie żadnych efektów ubocznych. I przede wszystkim chce mi się. A dla mnie to nowe uczucie, które naprawdę dodaje koloru moim tygodniom.
Może i Tobie się spodoba :)?