Przed maturą moja siostra z niedowierzaniem zerkała na mnie, gdy zamiast wkuwać ostatnie powtórki epok, szłam na podwórko (tak, tak, czy po krakowsku: na pole), by czytać poezję Świrszczyńskiej.
Na studiach uwielbiałam zajęcia z angielskiego, lubiłam (jeszcze wtedy tylko lubiłam) włoski, ale za to konwersatoria z językoznawstwa ogólnego uważałam za najbardziej inspirujące. Język polski mnie kręcił, podobał mi się jego szeleszczący dźwięk, słownictwo i niekończąca się litania wątpliwości, jak coś odmienić czy napisać. I (raczej) dbałam o poprawność i bogactwo językowe.
Przez 3 lata mieszkania we Włoszech, mój polski nieco zubożał i przyznaję to od razu całkiem szczerze. Czasem, gdy rozmawiałam w moim ojczystym języku, używałam nie do końca trafnych słów, czy po prostu mówiłam w sposób bardzo niewyszukany. Łatwo jednak było to zrzucić na karb używania kilku języków.
Moje pierwsze dni w Polsce, w korporacji, to jakby czyszczenie z rdzy języka polskiego i ...pokrywanie go patyną angielską.
Nie dość, że polskie słownictwo troszkę pomija się w codziennej pracy, bo przecież wszystko odbywa się po angielsku, to nawet z kolegami z pracy rozmawia się w korpojęzyku. I ten korpojęzyk wchodzi w nawyk, mimo że staram się dzielnie bronić przed nim, to z czasem szukanie polskich odpowiedników okazuje się zbyt dużym wyzwaniem.
I tak:
- rikłestuje się kejsy, czyli prosi o otwarcie postępowania w jakiejś sprawie;
- bukuje się team meeting i dinner teamowy, zamiast umawiać na spotkanie czy kolację zespołową;
- spotyka się na one-to-one, zamiast w cztery oczy;
- odbywa się sesję szadołingu, zamiast naukę polegającą na obserwacji kolegi z pracy;
- używa się angielskich akronimów, których zwykły śmiertelnik na próżno próbuje odgadnąć znaczenie;
- hajruje się emplojego, zamiast zatrudniać pracownika;
- ...i wyjeżdza na away day, zamiast na spotkanie integracyjne.
I w sumie nie jest to takie dziwne, bo język polski przeplata się z angielskim bez przerwy (już miałam napisać non stop!), wchodzi w krew szybciej niż się tego spodziewamy i wymaga od nas coraz większego wysiłku, by składnie wypowiedzieć się języku ojczystym.
Gdy zatem opowiadam o pracy znajomym, wplatam te pseudo-angielskie kwiatki, opisując to, co robię i jednocześnie wychodząc na snobkę, kreującą się na nie wiadomo kogo.
To nie tak!
Wybaczcie korpo-żuczkom, którzy siłą przyzwyczajenia będę konsekwentnie procesować swoje kejsy i forwardować rikłesty do kolegów. Myślę jednak, że z przyjemnością po pracy oddadzą się kontemplacji polskiej poezji, jak np. fragmentowi Zieleni Tuwima:
Nie wydziwiaj i nie bierz mi za złe,
Że w podsłowia tego świata wlazłem,
Że się ziaren i źródeł dowiercam,
Że pobożny jestem Słowowierca,
Że po mojej ojczyźnie-polszczyźnie
Z różdżką chodzę, wiedzący, gdzie bryźnie
Strumień prawdy żywiący i żyzny
Z mojej pięknej ojczyzny-polszczyzny.