I o tej spokojności, którą przywiozłam ze sobą z wrześniowego urlopu na Podlasiu, chcę Wam dziś opowiedzieć.
Wakacje lubię planować z wyprzedzeniem. Zazwyczaj w głowie skłonna jestem popłynąć, a potem przekładam moje realne-nierealne plany na rzeczywistość. Biorę pod uwagę ostatnie wydatki (wystarczy wspomnieć magiczne słowo - kredyt), możliwości z wybraniem wymiaru urlopu (zdecydowanie wolimy opcję częstych małych wyjazdów od 1 do 5 dni) no i dojazd/odległość.
Zamieszałam wszystkie te składniki i ostatecznie stanęło na wyjeździe w Polskę na tydzień.
A jak w Polskę, to gdzie?
Mazury, Warmia, Kaszuby, Bieszczady, Karkonosze, Pomorze, Tatry? Wszędzie pięknie, kusząco, smacznie…
Ale tym razem w głowie kołatała myśl, żeby jednak poznać Podlasie (myśl, która zaczęła kiełkować w mojej głowie podczas lektury książek Katarzyny Bondy).
Podlasie - czy to nie wakacje dla emerytów? (Z całym szacunkiem do tego szacownego grona wczasowiczów.) I co tam robić? Co zobaczyć? Co zwiedzić? Czy nie będziemy się nudzić?
Gdzie się zatrzymać?
Po kolei zaczęliśmy odpowiadać sobie na te pytania, począwszy od ostatniego.
A że zależało nam głównie na zieleni wokół, to zaczęliśmy szukać ukrytych w lasach agroturystyk i nasz wybór padł na Agroturystykę u Sienkiewiczów, która przekonała nas swoją lokalizacją, cenami oraz zdjęciami. (Jeszcze wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak trafny był nasz wybór i jak magiczna okaże się ta miejscówka).
Na urlop mieliśmy jechać z parą naszych znajomych, jednak pozmieniały im się plany zawodowe i stanęło na tygodniowym urlopie we dwójkę. Zaczęłam podpytywać kolegów w pracy, co warto zobaczyć na ziemi podlaskiej, przeczesywałam internet w poszukiwaniu jakiegoś przewodnika (jedyny, który wydał mi się interesujący niestety nie był dostępny w żadnej księgarni), klikałam zatem w liczne posty i blogi opisujące wakacje na Podlasiu i zachwycałam się zdjęciami podlaskich produktów kulinarnych.
Na wakacje wyruszaliśmy pełni nadziei na odpoczynek ale również z obawami, czy czasem ten nasz mały urlop nie okaże się porażką.
Wszelkie obawy uleciały, gdy tylko wjechaliśmy na ostatnią leśną drogę prowadzącą bezpośrednio do naszej agrourystyki. Leśną drogą jechało się dobre 10 minut, by dotrzeć na podwórko naszych gospodarzy, gdzie przywitała nas gromada psów, dwa domki z piernika (no a przynajmniej tak wyglądały), kolorowe kwiaty przy płocie i pan gospodarz Mirek pomagający letnikom uporać się z kajakami.
Przez głowy przemknęła nam myśl, że to będzie dobry czas. I ta myśl towarzyszyła nam do ostatenigo dnia naszego pobytu, kiedy wzruszeni żegnaliśmy podlaską gościnność i z butelką nalewki od gospodarza wyruszaliśmy w drogę powrotną do Poznania.
Ale zanim to nastąpiło minął tydzień, tydzień relaksu, pysznej podlaskiej kuchni pani Irki, tydzień z folklorem podlaskim i białoruskim, tydzień wsłuchania się w inne religie, tydzień lasu, mgły, zwierząt, kwiatów, wody, jeleni na rykowisku i szlaku bocianich gniazd.
Jak zatem zaplanowaliśmy te parę dni? Zerknijcie na nasz plan i jeśli tylko macie chęć, częstujcie się :)
Poniedziałek: Dzień po przyjeździe okazał się nieco pochmurny, deszcz wisiał w powietrzu, zatem (uzbrojeni w mapki i przewodniki od gospodarzy) postanowiliśmy zrobić mały rekonesans samochodowy po miastach i wsiach, które znamy z nazw, które niosą bogactwo historyczne i które postanowiliśmy poznać. Odwiedziliśmy zatem Siemiatycze (mamy tu cerkiew, dom talmudyczny, klasztor no i ‘nieodzowne’ na Podlasiu sfinksy :)) - miasteczko nieco senne, ale w tym swoim braku pośpiechu zapadające w pamięć. Następnie zawitaliśmy do Drohiczyna, który wydał nam się bardziej urokliwy, uwieczniliśmy martwą mysz i żywego ślimaka na punkcie widokowym z panoramą na Bug i powoli przemierzaliśmy małe uliczki pośród kosciółów i urokliwych drewnianych domów. W Drohiczynie można skorzystać z darmowego promu, który przewozi na drugą stronę rzeki (chyba, że tak jak my trafi się na przerwę obiadową, wtedy trzeba obejść się smakiem). Poniedziałkową wycieczkę zakończyliśmy na Świętej Górze Grabarce - kompleksie monasteru żeńskiego z 3 klasztornymi cerkwiami i robiącymi wrażenie krzyżami wotywnymi stawianymi w podzięce i w modlitwie przez niezliczonych pielgrzymów.
Wtorek: Kolejny dzień to już podróż przez Hajnówkę do Białowieży. Zwiedziliśy Park Pałacowy, rezerwat żubrów i wyposażeni w mapki ruszyliśmy szlakami pieszymi Białowieskiego Parku Narodowego. A szlaki te poprowadziły nas w las baśniowy, stary, żyjący własnym życiem, las, w którym to my czuliśmy się intruzami...i jedynymi turystami. Przez 20 km, które pokonaliśmy klucząc to tu, to tam, podglądając florę i faunę, nie spotkaliśmy ani jednego człowieka. Było to zaskakujące, a jednocześnie niesamowite doświadczenie.
Środa: Tym razem postanowiliśmy nie wsiadać do samochodu, a pozostać na miejscu. Pan gospodarz wypożyczył nam kajaki i zasugerował trasę spływu Narwią i Narewką z obowiązkową przerwą w skicie Ojca Gabriela w Odrynkach (lokalnego zielarza i pustelnika), gdzie mieliśmy okazję poznać ojca, dowiedzieć się nieco więcej na temat religii prawosławnej, posłuchać o powstaniu pustelni i o lokalnych zwyczajach. Spływ zakończyliśmy ok. 16.00, po czym pani domu uraczyła nas kiszką ziemniaczaną na kolację, a następnie ruszyliśmy na przejażdzkę wozem konnym z panem gosodarzem, gdzie w lesie szukaliśmy borsuczych nor i śladów króla lasu - żubra.
Czwartek: W czwartek namówieni przez współletników ponownie zawitaliśmy do Hajnówki i ruszyliśmy w leśną drogę kolejką wąskotorową. Nasz wagon otwarty z dwóch stron wolno przemierzał leśne połacie, co jakiś czas odkrywając ukryte jeziorka, polany, różnorodność flory, by zatrzymać się w niewielkiej wsi Topiło. Tego samego dnia, wypoczęci i cudownie zbomardowni zielenią, odwiedziliśmy również basen w Michałowie, a w agroturystyce męska część urlopowiczów i pan gospodarz postawili pod wieczór nowy słup pod bocianie gniazdo. Ominę tu cały proces planowania i stawiania słupa, bo do dziś uważam, że to niezwykłe szczęście, że wszyscy wyszli z tego cało ;). Ważne jest to, że nowa bociania rodzina na wiosnę będzie mogła zadomowić się nowiutkim gnieździe!
Piątek: By wejść do rezerwatu ścisłego Puszczy Białowieskiej należy umówić się z przewodnikiem w biurze PTTK. Nam udało się zebrać grupę na piątek właśnie i razem z panią Stanisławą (naszą przewodniczką) ruszyliśmy w 3-godzinną trasę pełną opowieści o drzewach, zwierzętach i lesie, opowieści bajkowej i ilustrowanej na żywo przykładami. Żałujemy tylko, że nie zdecydowaliśmy się na dłuższą wycieczkę czy wypad nocny, ale zamierzamy nadrobić to w przyszłości. Po wspolnym grupowym spacerze już tylko we dwójkę pożegnaliśmy się z puszczą na rowerach, choć raczej nie pożegnaliśmy a przez te 3 godziny rowerowego szlaku obiecaliśmy sobie i jej, że jeszcze się zobaczymy.
Sobota: Przed powrotem do Poznania chcieliśmy jeszcze koniecznie odwiedzić Białystok (słusznie koledzy w pracy podpowiadali mi, jak ciekawe i zadbane jest to miasto). Zajrzeliśmy do Supraśla i Monasteru Zwiastowania Najświętszej Marii Panny, a dzień zakończyliśmy mocnym akcentem w Kruszynianach przy najstarszym do dziś zachowanym meczecie tatarsko-polskim, a także kolacją w Tatarskiej Jurcie (koniecznie musiałam spróbować pieriekaczewnika!).
W tygodniu dodatkowo towarzyszyły nam opowieści i wiersze pana gospodarza, pyszna kuchnia pani domu, gromada psów i koni biegająca wesoło po podwórku, wspólne kolacje z innymi letnikami do muzyki zespołów folklorystycznych z okolicy, cisza nocy przerywana rykiem jeleni, poranna kawa w ręce podczas porannych spacerów mokrą od rosy trawą i czarodziejska mgła unosząca się wieczorową porą nad ziemią i nadająca okolicy wyjątkowego wymiaru.
Czy przekonałam Was do wyjazdu na Podlasie?
Mam ogromną nadzieję, że tak!
fot. Bartek Wesołowski